Wybierzcie „Wodę dla słoni”

Środa. Kolejny dzień hiszpańskiej nudy. Po kilku miesiącach erasmusowej przygody szara codzienność dotyka nas coraz bardziej każdego dnia. Plaża daleko, weekend dopiero za kilka dni. Co wtedy zrobić? Pozostaje stare, wierne kino.

Hiszpańskie media od kilku tygodni z zapałem informują o premierze filmu „Woda dla słoni” z udziałem gwiazd Hollywood grających główne role. Barcelona widziała już niejeden pokaz amerykańskiej superprodukcji, ale jeszcze nigdy nie mówiło się tu o nowym filmie aż tak dużo. Każdy program w telewizji był pełen zapowiedzi, reklam, a w końcu i komentarzy krytyków na temat najnowszego dzieła Francisa Lawrence’a. Ta niezwykła fama zmusiła mnie do refleksji. Co takiego ma w sobie ten film, że mówi się o nim tak dużo? Czy to po prostu najzwyklejsza w świecie PR-owa propaganda? Czy może chodzi o pojawiające się co chwilę plotki o romansie Reese i Roba? Postanowiłem sprawdzić to na własnej skórze. “Agua para Elefantes”, here I come!

Film wszedł na ekrany hiszpańskich kin 6 maja i jak tylko pojawił się w naszym miejscowym kinopleksie od razu udałem się zakupić bilety. Moje oczekiwania wzrosły po obejrzeniu zapowiedzi na youtubie. Pomyślałem: nareszcie film pełen magii i wyjątkowego smaku. Już nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem na ekranach dzieło pełne rozmachu i blichtru starego kina. Dawno nie wybierałem się na seans z tak wielkim zainteresowaniem.
Już po kilku minutach wiedziałem wszystko. Z całym szacunkiem do scenarzystów, to nie fabuła filmu jest w tym przypadku najważniejsza. Strona wizualna wygrywa tu w przedbiegach. Scenografia, kostiumy, plenery i zdjęcia, to największe atuty. Dla samych zdjęć warto wybrać się do kina. Mojego zachwytu nie zmąci nawet fakt, że Hiszpanie nie stosują napisów, tylko „ukochany” przeze mnie dubbing. Cóż, przyspieszona lekcja hiszpańskiego za 10 euro – bezcenna.

Reżyser wykonał kawał dobrej roboty. Stworzył zapierające dech w piersiach widowisko. Trochę wodewilu, szczypta musicalu, odrobina rewii – wszystko to składa się na magiczny świat cyrku, który pozwala uciec na chwilę od brutalnej rzeczywistości amerykańskiej prowincji po uszy zakopanej w kryzysie końca lat 30-tych XX wieku. Reżyser prowadzi nas przez niezwykły świat, czasami wręcz nierealny, by za chwilę brutalnie sprowadzić nas z powrotem na ziemię. Także i tu jest miejsce na ludzkie żądze, które kierują naszymi bohaterami. Młody chłopak, którego życie doświadcza w najgorszy możliwy sposób zabierając mu rodziców i pozostawiając z długami, musi szybko nauczyć się, jak sprawnie lawirować w zakrętach ludzkiego życia. Tę lekcję zapamięta na zawsze.

Muszę przyznać, że film spełnił moje oczekiwania co do joty. Pytanie tylko czy spodoba się on szerokiej publiczności. Skąd moje obawy? „Woda dla słoni” jest wyjątkowa od strony wizualnej, to prawda. Jednak historia sama w sobie wieje nudą. Bogaty, wpływowy biznesmen, którego słowo jest zawsze słowem ostatnim, upokorzony romansem seksownej żony z młodym uczniakiem, postanawia zemścić się na obojgu. Brzmi znajomo? Już gdzieś to było, prawda? Co gorsze, brakowało mi chemii między dwójką głównych bohaterów. Oboje zagrali na dobrym poziomie, ale sceny, w których powinniśmy oglądać rodzące się między nimi uczucie, trąciły myszką. Aktor rzeczywiście udaje, ale niektórym wychodzi to lepiej, a innym gorzej…

Podsumowując, nie żałuję ani centa wydanego na ten seans. Zatem, jeśli macie ochotę na spektakl pełen rozrywki, połączonej ze wspaniałą grą aktorską i spektakularnymi plenerami, wybierzcie “Wodę dla słoni”.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*