Nie ma już srogich zim. Śnieg spada, po czym topnieje, aura zostawia nam tylko wiatr, deszcz i błoto. Coraz mniejsze szanse na to, aby doświadczyć lodowatego dotyku wichury śnieżnej. Pozostały trzy ścieżki, wszystkie prowadzą do śnieżnego piekła. Ścieżka Anhellego, Szamana i Juliusza Słowackiego. Witam na Syberii – zapraszam na „Anhellego” w wykonaniu zespołu Teatru Wielkiego w Poznaniu.
Jest to opera oparta na poemacie Juliusza Słowackiego o tym samym tytule. Jej treść skupia się na wędrówce Anhellego po Syberii. Za przewodnika służył mu Szaman, który wprowadził go w krainę będącą „białym piekłem” dla cierpiących tam i upadających na duchu polskich zesłańców. Pod wieloma względami historia ta podobna jest do „Boskiej Komedii”. Prapremiera opery Dariusza Przybylskiego, pod dyrekcją Grzegorza Wierusa i w reżyserii Margo Zālīte, odbyła się szóstego grudnia. Spektakl był o tyle innowacyjny, że rozpoczął się jeszcze przed nim. Publiczność, zanim zasiadła w fotelach, mogła podążyć trzema ścieżkami, o których piszę na wstępie. Oznaczone kolejno zielonym, pomarańczowym i żółtym kolorem, wskazywały miejsca, w których widzowie będą siedzieć. Każda z nich skupiała się na jednej z trzech postaci. Ci, którzy podążyli ścieżką Anhellego, zasiedli na parterze przed sceną, gdzie znajdowały się podesty i pomosty. Po nich przede wszystkim przemieszczał się główny bohater. Ścieżka Szamana wskazywała miejsca na scenie za aktorami, gdzie można było skupić się na tej postaci i tajemniczych czarach. Była jeszcze ścieżka Słowackiego, czyli balkony, z których można było objąć wzrokiem całą akcję oraz przyjrzeć się aktorowi, który grał Juliusza. Pozwoliło to na o wiele większe wczucie się w atmosferę oraz świadomość większej roli, niż zwykłego, postronnego widza.
Do teatru trzeba było bezwarunkowo przyjść w białych ubraniach. Jeżeli ktoś takowego nie miał, mógł odebrać na miejscu białą togę. Niektórzy otrzymali jeszcze opaskę świecącą białym światłem. Cała sala w ten sposób wypełniła się anielskim blaskiem i przejmującą bielą. Scenografia została wykonana perfekcyjnie. Nie widziałem dotychczas tak klimatycznych ozdób. Patrząc na rekwizyty oraz tła, można było poczuć zimno. Ludzie na scenie w niebieskich foliowych workach wyglądali jak zaspy śniegu. Różnorodne lustra, poprzyczepiane do sufitu, rzucały krzywe odbicie na orkiestrę, która w śnieżnobiałych kolorach. Ozdoby wpasowały się w syberyjski temat, były chłodne, lodowate i skrajnie nieprzyjemne. Scenografia zawierała wiele symboli, które można było traktować jako prowokacyjne. Były tam odwrócone podobizny kościołów, krzyże, rzucane na ziemię kamienie, bluźniące wypowiedzi o religii. Nie był to spektakl dla wrażliwych ludzi, ukazywał biedę i żal.
Również muzycznie opera była dopracowana. Dźwięki wwiercały się w uszy, mrożąc krew w żyłach. W połączeniu z bardzo dobrą scenografią, wywoływała w moim sercu paniczny strach. Dzwoneczki, akordeony, harfy czy instrumenty perkusyjne uświadomiły mi, że nie jest potrzebny śnieg, czy wiatr, by odczuć skrajnie niebezpieczną zimę. Także chóry, złożone zarówno z dorosłych, jak i dzieci, spisały się na medal. Główni soliści spełnili swoje zadanie niemal wyśmienicie. Szczególnie chciałbym zwrócić uwagę na rolę Szamana, w którą wcielił się Jaromir Trafankowski. Był on perfekcyjny. Bardzo dobrze śpiewał, ale również fenomenalnie zagrał swoją rolę. Jego Szaman był pełen obłędu, szaleństwa oraz dziwnej tajemnej magii. Wyglądał i zachowywał się jak szamani voodoo. Uwielbiam tego aktora, z solistów, jakich oglądałem, Jaromir, na razie, jest niedoścignionym ideałem.
Dawno nie widziałem tak dobrego połączenia tego, co widzialne i tego, co niewidzialne. Jedyne co mi się nie podobało, to libretto, a konkretnie wybrany język. Opera była po angielsku, co skutecznie utrudniało odbiór całości. Poza tym, było wyśmienicie.
Fot. Mikołaj Lustig
Dodaj komentarz