Nie ma w tym nic spektakularnego. Ot, strażak idzie pod górę. Ale kiedy na plecach niesie 20-kilogramowy mundur bojowy, a w sercu coś znacznie cięższego, czym jest nadzieja dla chorych na białaczkę, każdy krok staje się manifestem.
5 lipca 2025 Radek Sauermann z OSP Chełst nie zdobywał Babiej Góry dla siebie. Zdobywał ją dla tych, którzy dziś walczą o życie. Cicho, bez fajerwerków, często w szpitalnych łóżkach, czekając na genetycznego bliźniaka, który może podarować im drugą szansę. Wraz z 997 strażakami i strażaczkami z niemal 200 jednostek z całej Polski wszedł na szczyt, by powiedzieć jedno: „Zostań potencjalnym dawcą szpiku. Bo to nic nie kosztuje, a może uratować wszystko.” Zdobył Babią Górę, aby przypomnieć światu, że życie drugiego człowieka bywa warte każdego kroku.
To wydarzenie poruszyło całe środowisko ratownicze, ale dla Radka to była tylko część większej misji. Bo on ratuje nie tylko podczas akcji. Jego codzienność to pomoc sąsiadom, organizowanie lokalnych zbiórek, wspieranie tych, którym zabrakło sił lub nadziei. Nie szuka poklasku. Działa z przekonania, ludzkiego odruchu.
Dlaczego zdecydował się wziąć udział w tej niezwykłej wyprawie? Co myślał, kiedy mijał kolejne metry podejścia? Skąd bierze energię, by nieść innych dosłownie i w przenośni? O tym wszystkim opowiedział nam w szczerym, poruszającym wywiadzie.
Katarzyna Jenek: Kiedy 998 strażaków i strażaczek zdobywa Babią Górę w bojowym umundurowaniu, to nie jest zwykła akcja, to manifest siły i solidarności. Ale zanim stanąłeś na szlaku, musiała zapaść decyzja: „idę”. Czy pamiętasz ten moment? Co wtedy poczułeś? Ekscytację, wątpliwości, dumę?
RADEK SAUERMANN: Decyzja „idę” była we mnie od dawna, już rok temu chciałem stanąć na szlaku i być częścią tej wyjątkowej akcji, ale z powodów zdrowotnych musiałem wtedy odpuścić. Dlatego w tym roku chęć podjęcia wyzwania była jeszcze silniejsza, dojrzalsza i długo wyczekiwana. Nie było wahań, była determinacja. Gdy nadszedł ten dzień, poczułem dumę i zaszczyt, że mogę być jednym z 998 strażaków i strażaczek, którzy wspólnie zdobywają Babią Górę w bojowym umundurowaniu. To nie była zwykła wyprawa, to był symbol naszej siły, jedności i braterstwa. Ten krok na szlaku miał dla mnie duże znaczenie osobiste i zawodowe.
Katarzyna Jenek: Strażacy kojarzą się z natychmiastową reakcją. Ratujecie życie pod presją czasu, często w ekstremalnych warunkach. Tym razem jednak pomoc miała zupełnie inny wymiar: powolne, mozolne podejście na szczyt i przy okazji przekaz, ważny przekaz dla nas wszystkich. Czy ta forma pomagania w „zwolnionym tempie” była dla ciebie trudniejsza psychicznie, niż akcja ratunkowa?
RADEK SAUERMANN: To zupełnie inny rodzaj działania pomaganie w zwolnionym tempie, bez sygnałów, bez pośpiechu, ale z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. W akcji ratunkowej działamy instynktownie, liczy się każda minuta. Tu każdy krok na szczyt Babiej Góry miał symboliczne znaczenie. Szliśmy nie dla siebie, ale dla tych, którzy czekają na swoją szansę, często ostatnią, dzięki dawcom szpiku. Psychicznie to było bardzo wymagające. Bo tym razem nie walczyliśmy z ogniem, tylko z bezsilnością, z ciszą, z historiami ludzi, którzy czekają na swojego „bohatera genetycznego”. Nie było akcji, ale był przekaz. I to dość mocny: strażak pomaga nie tylko wtedy, gdy pali się dom, ale też wtedy, gdy komuś zaczyna gasnąć nadzieja. To była nasza cicha służba dla Fundacji DKMS, dla potencjalnych dawców, dla tych, którzy czekają.
Katarzyna Jenek: 20 kilogramów na plecach, strome podejścia, duchota i zmęczenie, ale też świadomość, że obok idą setki ludzi z takim samym celem. Czy był taki moment na trasie, który szczególnie zapadł w pamięć? Może spojrzenie któregoś strażaka, jakiś gest, słowo, chwila ciszy?
RADEK SAUERMANN: Takim momentem, który szczególnie zapadł mi w pamięci, była chwila, kiedy na szlaku wyprzedził mnie ojciec Stasia – chłopca, dla którego dedykowana była cała akcja. Niósł na aparacie ochrony dróg oddechowych specjalną nakładkę, a na niej zdjęcie swojego syna oraz informację, opis choroby, sposób, w jaki można pomóc. W tamtym momencie zrozumiałem, jak ogromną moc ma to, co robimy, że nawet „powolne pomaganie” może być pełne siły, jeśli niesie za sobą prawdziwy sens i zaangażowanie.
Katarzyna Jenek: Wielu ludzi, patrząc na mundur strażacki, widzi bohatera. Ale pod hełmem i kurtką kryje się człowiek z wątpliwościami, emocjami, zmęczeniem. Czy podczas wejścia pojawiła się taka chwila, kiedy miałeś ochotę się poddać? I co sprawiło, że jednak dotarłeś do celu?
RADEK SAUERMANN: Mniej więcej w połowie trasy zaczęło być naprawdę ciężko. Zmęczenie dawało się we znaki, dochodziły jeszcze drobne problemy zdrowotne, które zaczęły wybijać z rytmu. Ale wtedy pojawiło się coś dużo silniejszego: wsparcie innych. Ogromną pomocą okazali się chłopacy z mojej grupy czyli strażacy z Chełstu, z Niegosławia, Wielenia oraz Roska, ale największe wsparcie dostałem od OSP Swarzędz. Bez zbędnych słów, bez wielkiego gadania po prostu zaproponowali, że poniosą mój aparat ochrony dróg oddechowych, żeby odciążyć mnie na tym najtrudniejszym odcinku. I to był przełom. Nie tylko fizycznie zrobiło się lżej, ale poczułem, że nie jestem sam, że idziemy razem, że nikt tu nie zostanie z tyłu. To nie była moja osobista wyprawa, to była nasza wspólna droga na szczyt. I to właśnie dzięki temu wsparciu, dzięki tej ludzkiej solidarności w mundurze, udało się dotrzeć do celu.
Katarzyna Jenek: Hasło „Zostań potencjalnym dawcą szpiku” brzmi prosto, ale decyzja o zapisaniu się do bazy dla wielu nadal jest trudna. Gdybyś mógł stanąć przed kimś, kto się waha, co byś mu powiedział z perspektywy człowieka, który już przeszedł tę symboliczną drogę?
RADEK SAUERMANN: To prawda, hasło „Zostań potencjalnym dawcą szpiku” wydaje się proste, ale za tą decyzją kryje się coś znacznie głębszego. Wiem, bo sam przeszedłem tę symboliczną drogę i fizycznie, idąc na Babią Górę, i emocjonalnie, niosąc ze sobą intencję pomocy komuś, kto może nigdy nie będzie miał okazji mi podziękować. Gdybym miał stanąć przed kimś, kto się waha, powiedziałbym jedno: nie musisz być strażakiem, żeby uratować komuś życie. Wystarczy, że się zarejestrujesz. Nie potrzeba munduru, odznaczeń ani bohaterstwa. Potrzeba tylko odrobiny odwagi i zrozumienia, że dla kogoś możesz być jedynym ratunkiem. Może to nigdy się nie wydarzy, a może pewnego dnia dostaniesz telefon i usłyszysz, że możesz dać komuś drugą szansę. Komuś, kto czeka, walczy, żyje z nadzieją, że jego „genetyczny bliźniak” się zgłosi. To nic nie kosztuje, a znaczy wszystko. I jeśli wciąż się wahasz, pomyśl, że po drugiej stronie jest czyjś Staś, czyjaś mama, brat, przyjaciel, Ktoś, kto chce po prostu żyć. Nie trzeba robić wielkich rzeczy. Wystarczy ten jeden krok – rejestracja. I już jesteś kimś wielkim.
Katarzyna Jenek: Znany jesteś ostatnio z wejścia na Babią Górę, ale ci, którzy mieszkają w okolicy Chełstu, wiedzą, że równie dużym sercem angażujesz się w życie wsi, w organizację akcji charytatywnych, pomoc sąsiedzką. Skąd ta potrzeba bycia „zawsze gotowym” także poza jednostką?
RADEK SAUERMANN: Tak naprawdę pochodzę i mieszkam w Pełczy, to miejscowość położona niedaleko Chełstu. Choć okolica Chełstu jest mi bliska, to właśnie przede wszystkim w Pełczy angażuję się lokalnie. To tam koncentruję większość swojej pomocy i działań. Angażując się w życie wsi, organizując akcje charytatywne czy pomagając sąsiadom, czuję, że robię coś więcej, niż tylko swoją pracę strażaka. To jest prawdziwa służba nie tylko w sytuacjach kryzysowych, ale też wtedy, gdy można zapobiegać, wspierać i budować więzi. Akcje, które zorganizowałem – pomoc dla powodzian we wrześniu zeszłego roku, czy zbiórka na fundację Cancer Fighters – rozeszły się znacznie dalej, niż nasza lokalna społeczność. Odbiły się szerokim echem także na terenach powiatu czarnkowsko-trzcianeckiego czy strzelecko-drezdeneckiego. „Bycie zawsze gotowym”, pozwala mi czuć, że naprawdę jestem potrzebny nie tylko w mundurze podczas akcji, ale również tu, wśród ludzi z mojego regionu, a nawet poza nim. To właśnie ta bliskość i realna pomoc dają mi siłę i motywację do działania.
Dodaj komentarz