W 2006 roku wydał „Baśniobór”, który szybko wspiął się na czołowe pozycje listy bestsellerów dla dzieci „The New York Timesa”. Kolejne części cyklu powtórzyły sukces debiutu, zdobywając masy miłośników i przychylnych recenzji.
Dziś Brandon Mull to jedno z wiodących nazwisk światowej fantastyki dla dzieci i młodzieży. Seria „Baśniobór” doczekała się kontynuacji – „Smoczej Straży” – przyjętej przez fanów z niekłamanym entuzjazmem. W tym roku w polskim przekładzie ukazał się jej najnowszy, zarazem ostatni, tom: „Powrót zabójców smoków”. To pożegnanie z wykreowanym, na przestrzeni dziesięciu tomów, światem, jego bohaterami. I moment kulminacyjny całej serii. Po takich książkach oczekuje się naprawdę wiele i czasem można się mocno rozczarować. Mull, finałem poprzedniego tomu, „Mistrzem Igrzysk Tytanów”, pozostawił czytelników z licznymi pytaniami. Tym zapewnił sobie ich podekscytowanie, przynajmniej na pierwszych stronach historii. Ale co dalej?
Dalej, jak w poprzednich częściach cyklu, akcji nie brakuje. Smocza armia rośnie w siłę, a cały magiczny świat zmierza ku zagładzie. Dodatkowo, w wyniku wydarzeń z „Mistrza Igrzysk Tytanów”, bohaterowie ponownie zostali rozdzieleni i postawieni przed swoimi własnymi, niebezpiecznymi wyzwaniami. Mull prowadzi i przeplata te wątki z wyrafinowaniem godnym mistrza, a im dalej w głąb książki, tym bardziej widać od jak dawna i z jaką starannością wszystko to planował.
Bohaterowie mają ręce pełne roboty. Kendra podejmuje próbę odbicia Paprota, musi też udać się na poszukiwania legendarnych zabójców smoków, bez których przegrana w wojnie zdaje się być pewna. Śpiewające Siostry zobowiązały Setha do spłaty długu, chłopak musi zebrać pilnie strzeżone fragmenty klejnotu eteru. Cały czas mierzy się z przeszłością, odzyskanymi wspomnieniami i konsekwencjami swoich czynów. I to jest dla mnie najlepszy wątek książki. Ale nawet perypetie Konxa i Tex, którzy dotychczas nieco mnie irytowali, obserwuje się naprawdę dobrze, za sprawą tego, że w „Powrocie zabójców smoków” nic nie jest jednowymiarowe. Coś pozornie odrębnego od reszty fabuły za kilkadziesiąt stron może okazać się jej kluczowym elementem, a przygody mają swoją głębię. Mull ciekawie pokazuje w nich, jak na ludzi może wpłynąć poczucie władzy i co są w stanie zrobić dla własnych korzyści, w kontekście magicznej wojny mówi też o zjawisku wyboru mniejszego zła.
Momentami odnosiłem co prawda wrażenie, że wszystko idzie tu zbyt gładko, ale nigdy nie trwało to długo. Mull postarał się, by sukcesy miały swoją cenę. A ta potrafiła zszokować. Autor zadbał też o to, by jego postaci zaznały porażki. Dzięki temu ich kolejne działania obserwowałem z zapartym tchem w oczekiwaniu na to, jakie przyniosą skutki.
Na utrzymanie mojej uwagi duży wpływ miała również mnogość miejsc akcji. Pod tym względem „Powrót zabójców smoków” jest najbardziej zróżnicowany spośród całego cyklu. Kendra i Seth znaczną część książki spędzają w nieustannej drodze. Biegnie ona przez kilka kontynentów i zdarza się jej wykroczyć poza granice magicznych królestw czy rezerwatów. Takiego czegoś dawno nie było i, moim zdaniem, to dobry, dopełniający historię, zabieg. Przypomina kilka zabezpieczeń świata magii, wykazuje różnice między nim a światem niemagicznym, jednocześnie pokazując jak się przenikają. Mull ciekawie wykorzystał tu lokalne legendy, idąc za przysłowiem mówiącym, że w każdej z nich znajduje się ziarno prawdy.
Brandon, wytyczając bohaterom drogę, nie raz mrugnął też okiem do czytelników. Przykładowo – część akcji rozgrywa się na terytorium Polski i, muszę przyznać, że miło jest zobaczyć nazwę swojego kraju w uwielbianej serii. Jednak nie to, a ponowne pojawienie się Baśnioboru, ucieszyło mnie najbardziej, ożywiając sporo wspomnień i wywołując przyjemne uczucie ciepła. Radość była tym większa, że powrót do rezerwatu, od którego wszystko się zaczęło, nie służy jedynie graniu na nostalgii. On, jego mieszkańcy, choć nie pojawiają się na długo, odgrywają dość istotną dla fabuły rolę. Dzięki tej wizycie, wyraźniej zauważymy też, jak od pierwszego tomu pierwotnej serii rozwinęli się główni bohaterowie. I jak wciąż się rozwijają.
Brandon to zawodowiec. Historię Kendry i Setha kończy, jak zaczął – z klasą. „Powrót zabójców smoków” zaskakuje i angażuje emocjonalnie. Pozwala też poznać kolejne, nieznane dotychczas fakty o magicznym świecie. Nie brakuje i życiowych mądrości, zgrabnie wplecionych w wartką akcję. Wiadomo, nie wszystko jest idealne. Momentami brakuje logiki, ale czy w gruncie rzeczy logika jest czymś, czego powinno się spodziewać po magicznym świecie? I choć finałowe starcie ma swoje wady, to, koniec końców, wypada całkiem spektakularnie. Szczególnie podoba mi się swoista klamra kompozycyjna, którą autor wieńczy dwie połączone serie. Bardzo to symboliczne.
Przez kilkanaście lat Mull stworzył coś niezwykłego. „Baśniobór” ze „Smoczą Strażą” mają wszelkie przymioty, by w kolejnych latach przyciągać rzesze fanów. To jedna z najwyższych półek fantastyki, do której zawsze wracać się będzie z ogromną przyjemnością.
Fot. Marcin Klonowski
.
Dodaj komentarz