– Karierę dziennikarską zaczynałeś już jako nastolatek, potem w latach osiemdziesiątych byłeś trzy w jednym: redaktorem naczelnym, autorem i wydawcą. Jakich wskazówek mógłbyś udzielić przyszłym dziennikarzom?
– Debiutowałem w niezależnej gazetce szkolnej „Gilotyna”, a później szlifowałem swoje ostre pióro w pismach anarchistycznych, wydawanych poza cenzurą, takich jak „Przegięcie Pały” czy „A’cappela”. Właściwie trudno mówić w tym przypadku o dziennikarstwie w dzisiejszym rozumieniu. To była misja walki z systemem, młodzieńczy bunt i dramatyczne szukanie swojego kawałka świata w jednym. W „Gilotynie” robiliśmy potworne błędy ortograficzne. Walczyliśmy z zakłamywaniem historii, łamiąc zasady ortografii i stylistyki. Wzbudzało to zachwyt uczniów i przerażenie nauczycieli. W „Przegięciu Pały”, piśmie Pomarańczowej Alternatywy, takich byków już nie było. Tam ukazały się moje pierwsze felietony i opowiadania satyryczne. Jedyna rada, jakiej mogę udzielić, to taka, że warto podchodzić do tego zawodu z pasją, a nie z karierowiczowskim wyrachowaniem.
– Pracowałeś z Michałem Ogórkiem w „13 kolumnie”. Jak wspominasz tamte czasy?
– To były absolutne początki „Gazety Wyborczej”. Już zniesiono cenzurę, a u władzy pojawili się ludzie „Solidarności”. Po kilku miesiącach wydawania „Gazety” uznano, że przydałaby się kolumna satyryczna. W październiku 1989 powstała więc „13 kolumna” – strona, która była częścią sobotniego wydania. Pisało do niej trzech autorów: Stanisław Tym, Michał Ogórek i ja. Mnie wykopał z podziemia Juliusz Rawicz, któremu wpadło do ręki redagowane przeze mnie „Przegięcie Pały”. „Wyborcza” szukała autorów, którzy nie szmacili się za Jaruzela w oficjalnych pismach i tak trafili na mnie. Widocznie te anarchistyczne żarty wydały im się ciekawe i zabawne. Komputery nie były tak powszechne, jak dziś. Pisałem teksty na tradycyjnej maszynie i wysyłałem je faxem, bądź pocztą, a sekretarka przepisywała je w redakcji.
Z tekstami satyrycznymi był jednak problem. Gdy były za ostre czy za śmiałe, redakcja obawiała się, że mogą być postrzegane jako stanowisko „poważnej Wyborczej”. Stanisław Tym wkurzył się, gdy mu kilka razy coś zmieniono, czy wygładzono w tekście i zrezygnował ze współpracy. Napisał, że jest za stary, aby mu coś w tekstach skreślać. U mnie było jeszcze gorzej, bo mi nie skreślano zdań, tylko nie puszczano do druku całych tekstów. Gdy pewnego razu zatrzymano mi pod rząd cztery teksty, dałem sobie spokój. Z „13 kolumny” ocalał tylko Michał Ogórek, który jest tam do dzisiaj. To raczej nie była jakaś cenzura ze strony „Wyborczej”, tylko chyba nasza nieumiejętność wpisania się w ich poczucie humoru.
Babcia, sympatyczna weteranka opozycji, która redagowała wydanie weekendowe, zawsze mówiła, że mój tekst jest za słaby, ją osobiście w ogóle nie śmieszy, a jedynie przeraża i mam przynieść coś nowego. Ciężko mi było pisać coś, co rozbawi osobę chirurgicznie pozbawioną poczucia humoru. Po pewnym czasie zauważyłem, że mają autoironiczne podejście do siebie. Gdy wymyślałem żarty z „Gazety Wyborczej”, zawsze to puszczali. Gdy pojawiał się żart z jakiejś nawiedzonej osoby duchownej czy z Kościoła, tekst od razu wylatywał. Trzeba przyznać, że to ciekawe podejście w gazecie uchodzącej za laicką.
– Ale przecież nie tylko ,, Gazetą Wyborczą’’ Skiba żył. Jak to się stało, że przedstawiciel zepsutego świata rocka zadebiutował w 2002 roku jako felietonista w tygodniku ,,Wprost”?
– Tym razem wyłapał mnie Piotr Gabryel, który wówczas był zastępcą redaktora naczelnego. Czytał kilka wywiadów ze mną oraz moje felietony, które po rozpadzie „13 kolumny” ukazywały się nie w głównym wydaniu tylko w gdańskim dodatku „Gazety”. Zaproszono mnie na rozmowę do redakcji, gdzie chwalono moje zgryźliwe poczucie humoru, a Marek Król nieco na wyrost porównał niektóre moje teksty do słynnych, przedwojennych felietonów Antoniego Słonimskiego. Po takich komplementach polubiłem tych facetów, bo każdy jest łasy na pochwały. Od ośmiu lat mam we „Wprost” swoje stałe miejsce, przetrwałem różne burze i opublikowałem tam już ponad czterysta felietonów.
– Redaktor Andrzej Niczyperowicz, wykładowca UAM w Poznaniu, w jednym z wywiadów stwierdził: ,, Skiba jest jeden jedyny i cudowny…dla mnie to wzorzec świetnego polskiego felietonisty, kupuję „Wprost”, czytam Skibę, a potem wyrzucam wprost do kosza’’. Czy łatwo jest zachować obiektywizm pisząc dla tygodnika, który, jak wiadomo, sympatyzuje z pewną partią polityczną?
– Smutno mi, że „Wprost” jest tak niesprawiedliwie postrzegany, jako organ PiS-u i tygodnik lustratorów. Różne polityczne emocje kierowały jego szefami, ale chciałbym zaznaczyć bardzo wyraźnie, że nigdy nie miałem żadnych nacisków czy sugestii ze strony szefostwa „co i jak mam pisać”. Nawet w okresie wielkiej sympatii, czy wręcz miłości „Wprost” do Prawa i Sprawiedliwości, zachowywałem absolutną niezależność opinii i żartów. Już na początku mojej współpracy z „Wprost” ustaliłem z szefami, że mogę kpić z kogo chcę, bez względu na poglądy, zasługi i legitymację partyjną. Warunek jest jeden, ma to się dobrze czytać.
Wiem, że tygodnik stracił wielu swych stałych i wiernych czytelników po głupim tekście o Herbercie. Sugerowano w nim uwikłanie poety w bagno SB. Szybko zamieszczono artykuł polemiczny, prostujący tę niesprawiedliwą ocenę, ale mleko się już rozlało i niesmak pozostał. Po oskarżeniu Herberta o współpracę z SB przestał czytać „Wprost” mój wyśmienity kolega z telewizji Włodzimierz Szaranowicz. Do tych, którzy porzucili „Wprost”, mogę tylko gorąco zaapelować: Wracajcie! Tygodnik bardzo się zmienił, także graficznie, i jest coraz ciekawszy!
– W 2009 roku wydawnictwo Zysk i S-ka opublikowało zbiór opowiadań satyrycznych ,,Opowiadania podwodne’’. Co było bodźcem do ich napisania?
– To jest zbiór moich opowiadań drukowanych w większości w tak zwanej niszowej prasie literackiej. Są tu perełki, które ukazywały się w takich pismach, jak kwartalnik literacki „Brulion”, redagowany przez Dunina Wąsowicza, literacki organ „Lampa”, pismo młodej emigracji z Londynu „Cooltura” czy wydawane w Berlinie pismo literackie „B-1”. Niektóre z nich ukazały się jeszcze w pismach podziemnych. Postanowiłem zebrać te rozsiane po świecie opowiadania w jeden tom. Gdy książka się ukazała, nagle do wielu dotarła porażająca jak czajnik prawda, że Skiba jest mistrzem krótkiej formy.
Moje opowiadania porównywano do twórczości głośnego izraelskiego pisarza Etgara Kereta. To wielki komplement, bo Keret to gwiazda literatury światowej, ale osobiście uważam, że z pisarstwem Kereta łączy mnie tylko pewna formuła literacka. Opowiadania są krótkie, wkurzające i zabawne zarazem.
Mój świat i styl, to jednak inna planeta. Keret jest zawodowym pisarzem, który, mimo zabawnych point czy żartobliwej narracji, pisze absolutnie na poważnie. Dla mnie to czysta zabawa w literaturę. Ja piszę opowiadania na kolanie w przerwach między koncertami, a moim jedynym bodźcem jest komiczna, kretyńska rzeczywistość, która mnie otacza i chęć skopania tyłka jej najbardziej popapranym uczestnikom.
– ,,Wkurwiający teleturniej’’ to scenariusz jednego z odcinków Skibomagla, a pojawił się w opowiadaniach obok takich tytułów jak ,,Fotel wielkiej mocy’’ czy ,,Obiad’’. Tematy obecnie bardzo na czasie, dlatego chcielibyśmy te trzy powyżej wymienione opublikować w naszej studenckiej e-gazecie Sic! Mamy Twoją zgodę?
– Moim marzeniem, podobnie jak marzeniem wszystkich piszących, jest, aby być czytanym. Jak pisał Gombrowicz, nie jest ważne wydanie książki, liczy się tylko to, czy masz czytelników. Żyjemy w świecie, w którym rośnie liczba autorów książek, których za żadną cholerę nikt nie chce czytać. Biblioteki uginają się od nadmiaru mądrych i głupich książek, których nikt nie przeczytał. Tak więc każda forma dotarcia do czytelnika jest godna współpracy. W temacie publikacji opowiadań „jestem na tak”, jak mówił Robert Leszczyński w programie „Idol” głosując na osoby pozbawione talentu.
Rozmawiała
Izabela Hildebrandt
Dodaj komentarz