Zbliża się po cichu. Snuje po korytarzach, uśpionych jeszcze magicznym czasem Świąt, Nowego Roku. Przychodzi, wraz ze śniegiem i szczypiącym mrozem nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo po co. Nie jest oczekiwana.
Staramy się wyrzucić ją z pamięci, choć podświadomie wiemy, że kiedyś musi nadejść. Jej zimny oddech czujemy na plecach już kilka tygodni przed. Wmawiamy sobie jednak, że ten chłód to wina śniegu, który wpadł nam po drodze za kołnierz. Napięcie oczekiwania rośnie. Kolejki też. Słychać złowieszczy szum, czuć specyficzny zapach. To KSERO. Setki białych kartek fruwają po wydziałach. Przekazuje się je z rąk do rąk, z teczki do teczki. Z podwyższonym ciśnieniem patrzysz na ten owczy pęd, na tych, którzy z samego dna swoich portfeli wyciągają ostatnie dziesięciogroszówki, by opłacić kolejną stronę notatek. Niestety, powoli ty, jak i setki podobnych tobie – musicie sobie coś uświadomić. Ostatecznie pogodzić się z tym smutnym faktem – w tym roku znów to samo. Tak jak zima zaskoczyła drogowców, tak sesja, po raz kolejny, zaskoczyła nas – studentów.
Masz już w ręce stos notatek, skserowanych od życzliwej koleżanki, której imienia wciąż nie pamiętasz. Cieszy się opinią pilnej. To do niej najlepiej zwrócić się o pomoc. Hollywoodzki uśmiech numer 5 i sprawa załatwiona. Po co chodzić na wszystkie wykłady? Trochę makaronu nawiniętego na uszy i to, co przez cały semestr żmudnie musiałbyś zapisywać, w pięć minut trafia do twojej uczelnianej torby.
Teraz jeszcze kawa, sprzątanie pokoju, druga kawa, obiad, segregacja skarpetek i, po wyczerpaniu wszystkich innych opcji, około północy zabierasz się do nauki. Zmęczony dwudziestominutowym czytaniem, zasypiasz. Rano przerażony brakiem wiedzy, zrywasz się z łóżka, pędzisz do ksero i teraz sam, jak ten ba… jak ta owca kserujesz pożyczone od kolegi ściągi. W końcu zasiadasz w ławce z duszą na ramieniu (ściągą na kolanie) i otrzymujesz kartkę z pieczątką UAM. Egzamin. I tak przez kolejne dwa tygodnie. Byle do końca sesji.
Fot. Paweł Łokić
Dodaj komentarz