Wsiadamy do samochodu. Młody mężczyzna przedstawia się uprzejmie. Tłumaczy, czego ode mnie oczekuje. Uśmiechamy się. Pyta, czy znam zasady i czy je przyjmuję. Twierdząco kiwam głową. Jestem trochę spięta. Po chwili prosi, bym wysiadła z samochodu i wykonała to, o czym rozmawialiśmy. Nie opieram się, pokazuję pewnie, co pod spodem. Mężczyzna sprawdza skrupulatnie. Jest kulturalny, spokojny.
Teraz on siada za kierownicą. Zawozi mnie na plac i mówi, żebym się przygotowała. W niczym nie pogania. Serce zaczyna bić mi szybciej, ale staram się nie dać tego po sobie poznać. Jestem skoncentrowana, nie myślę wiele. W końcu zaczynam. Udaje się. Właściwie bez problemu – w jedną i drugą stronę. Nie dotknęłam, nie przesunęłam, nie przekroczyłam. Mężczyzna jakby z błyskiem satysfakcji na twarzy, rzeczowo mnie chwali.
W końcu ruszamy do miasta. Egzaminator informuje, że będzie wydawał tylko krótkie polecenia dotyczące kierunku jazdy. Cała reszta należy do mnie i ode mnie zależy. Myślę sobie (i zaraz karcę się za to, bo przecież nie w porę), że brakuje radia, którego tak namiętnie słuchałam podczas 30 godzin lekcji. Nie ośmielam się jednak zaproponować włączenia. Jadę spokojnie. Uważnie obserwuję otoczenie. Widzę nawet znaki i pieszych! Nabieram pewności siebie. Plac manewrowy jednak połechtał moje ego kierowcy.
– Na najbliższym skrzyżowaniu proszę skręcić w prawo – słyszę. Mam czas. Skrzyżowanie jeszcze daleko przede mną. Przymierzam się do zmiany pasa ruchu. – W prawo proszę – mężczyzna podnosi nieco głos i ponagla mnie… Oszołomiona, nie rozumiem tej zmiany nastroju. Jestem na wysokości drogi, która odbija, istotnie, w prawo do znajdującego się tam osiedla. I dopiero teraz orientuję się, że miałam zjechać wcześniej. Próbuję jeszcze skręcać, ale tylko się pogrążam, no bo jak ze środkowego w prawo?! Za późno!
Nie zdałam egzaminu…
Dodaj komentarz