„Od powietrza, ognia i wojny…”

Realizują się czarne scenariusze związane z pandemią koronawirusa  SARS-CoV-2, które niegdyś pojawiały się tylko w katastroficznych filmach. Czas dla niektórych zatrzymuje się. Dla innych jest to okres wytężonej pracy, ryzykowania własnego zdrowia w imię ratowania czyjegoś życia. Niepewność jutra jest wypierana nadzieją, że wszystko, co złe, niedługo się skończy i będzie można powrócić do życia, nad którym nie wiszą czarne chmury zarazy. 

W literaturze powstały już wcześniej dzieła nawiązujące do plag, zaraz i pandemii. Wspomnijmy zawsze aktualną „Dżumę” Alberta Camusa, czy „Miłość w czasach zarazy”, której autorem jest Gabriel García Márquez. Do bieżącego wydania „Erato…”. Gdzieś w tle rozlegają się słowa suplikacji „Od powietrza, ognia i wojny…”. Myśląc o nich, wybrałem kilka fragmentów nawiązujących do naszej teraźniejszości. Można zajrzeć także do internetu: niektórzy komponują piosenki dające nadzieję, Bono nagrał piosenkę „Let Your Love Be Known”, by wzmocnić nadzieję wszystkich dotkniętych odosobnieniem, chorobą… Inni piszą wiersze… Zapraszam do lektury.

 

Stanisław Barańczak

Instrukcja mycia rąk

Ręce zwilżamy wodą, następnie

mydłem w płynie (najlepszy zapach: brzoskwiniowy,

nagły powrót dzieciństwa, Proust, no, wiedzą Państwo,

pamięć zapachów) i rozprowadzamy

łagodnie acz zdecydowanie (jakbyśmy się stali

własnym ojcem i matką), czule acz rzeczowo

mydło najpierw na wnętrzu, potem na zewnętrzu

dłoni, a później na przemian (bo wiadomo, wnętrze

jest zewnętrzem), bez pośpiechu, zawsze,

nawet w trudnej sytuacji pamiętajmy że ręka

rękę myje, nie damy sobie zrobić krzywdy,

nie pozwolimy, prawda, żeby między palcami

przeciekło nam życie (to najwyższa wartość, zwłaszcza

w tych czasach) dajemy kciuk do góry i ruchem

okrężnym myjemy, bo trzeba po pierwsze uważać

na siebie, tak uważamy (jak w samolocie, maseczkę

z tlenem nakłada najpierw rodzic, a potem

pomaga dziecku, bo wiemy, że mycie rąk nie oznacza

że umywamy ręce, po prostu są priorytety

i odpowiednia kolejność). Po wszystkim ręce suszymy

czystym ręcznikiem (białym jak ten nieobecny

od paru lat śnieg).

 

Albert Camus

Dżuma (fragment)

„(…) byli humanistami: nie wierzyli w zarazy. Zaraza nie jest na miarę człowieka, wiec powiada się sobie, że zaraza jest nierzeczywista, to zły sen, który minie. Ale nie zawsze ów sen mija i, od złego snu do złego snu, to ludzie mijają, a humaniści przede wszystkim, ponieważ nie byli dość ostrożni. Nasi współobywatele nie ponosili większej winy niż inni; zapominali o skromności, tylko tyle, i myśleli, że wszystko jest jeszcze dla nich możliwe, co zakłada, że zarazy są niemożliwe. Nadal robili interesy, planowali podróże i mieli poglądy. Jak mogli myśleć o dżumie, która przekreślała przyszłość, przenoszenie się z miejsca na miejsce i dyskusje? Uważali się za wolnych, a nikt nie będzie wolny, jak długo będą istniały zarazy. I nawet po tym, gdy doktor Rieux przyznał w obecności swego przyjaciela, że garstka rozproszonych chorych umarła bez uprzedzenia na dżumę, niebezpieczeństwo było dla niego wciąż nierzeczywiste. Po prostu, kiedy człowiek jest lekarzem, ma pojęcie o cierpieniu i nieco więcej wyobraźni. Patrząc przez okno na miasto, które się nie zmieniło, doktor ledwie czuł, jak rodzi się w nim ów lekki wstręt do przyszłości, który nazywa się niepokojem. Próbował zebrać w myśli wszystko, co wiedział o tej chorobie. Cyfry skakały w pamięci i powiadał sobie, że trzydzieści wielkich dżum, które znała historia, dało blisko sto milionów zmarłych. Ale co to znaczy sto milionów zmarłych? Człowiek, który był na wojnie, ledwo wie, co to jest jeden zmarły. A ponieważ martwy człowiek nie liczy się, chyba że widziano go martwym, sto milionów trupów rozsianych na przestrzeni historii to tylko dym w wyobraźni. Doktor przypominał sobie dżumę w Konstantynopolu, która według Prokopa zabrała dziesięć tysięcy ofiar jednego dnia. Dziesięć tysięcy zmarłych to pięć razy tyle co publiczność wielkiego kina. Oto co należałoby zrobić: zebrać ludzi przy wyjściu z pięciu kin, zaprowadzić ich na plac miejski i zabić na kupie — żeby co nieco zrozumieć. (…)”

 

Gabriel García Márquez

Miłość w czasach zarazy (fragment)

„(…) Epidemia cholery, której pierwsze ofiary padły w kałużach targowiska, spowodowała w jedenaście tygodni największą liczbę zgonów w naszej historii. Dotychczas niektórych wybitnych zmarłych chowano pod płytami podłogi w kościołach, w nieprzystępnym sąsiedztwie arcybiskupów i członków kapituły, innych, mniej zamożnych, grzebano na klasztornych dziedzińcach. Biedacy trafiali na cmentarz kolonialny, na wichrowym wzgórzu oddzielonym od miasta fosą, przez którą przerzucony był betonowy most, zdobny w napis wyrzeźbiony na polecenie jednego z dalekowzrocznych burmistrzów: Lasciate ogni speranza voi ch’entrate. W ciągu dwóch pierwszych tygodni cholery cmentarz został całkowicie zapełniony, a w kościołach nie było już ani jednego miejsca, mimo iż przeniesiono  do wspólnego dołu zżarte szczątki licznych bezimiennych koryfeuszy. Powietrze w katedrze zagęściło się oparami ze źle zamurowanych krypt i jej drzwi otwarto dopiero trzy lata później, mniej więcej wtedy, kiedy Fermina Daza po raz pierwszy ujrzała z bliska Florentina Arizę w czasie pasterki. Krużganki klasztoru świętej Klary zapełniły się grobami aż po zagajniki już w trzecim tygodniu, należało więc przeznaczyć na cmentarz dwukrotnie większy ogród wspólnoty. Wykopano tam głębokie groby, by składać ciała w trzech poziomach, szybko i bez trumien, trzeba było jednak i z tego zrezygnować, bo przekopany grunt puszczał niby gąbka pod naporem stóp odrażającą posokę. Zarządzono wówczas chowanie zmarłych w La Mano de Dios, oddalonej niecałą milę od miasta hacjendzie bydła rzeźnego, przemianowanej później na Cmentarz Powszechny.

Od chwili kiedy obwieszczono cholerę, z fortów miejscowego garnizonu oddawano salwę armatnią co piętnaście minut, dniem i nocą, zgodnie z powszechnym przekonaniem, że proch przeczyszcza powietrze. Cholera przyniosła więcej strat wśród czarnej, bo i liczniejszej, i biedniejszej ludności, ale tak naprawdę nie zważała ani na kolor skóry, ani na pochodzenie.

Minęła równie nagle, jak się pojawiła, i nigdy nie poznano rzeczywistej liczby jej ofiar, nie ze względu na trudności z ich ustaleniem, ale dlatego, iż jedną z naszych najbardziej zakorzenionych cnót była wstydliwość wobec własnych nieszczęść. (…)”

 

Anna Jadwiga Naporska

We wtorek rano

Piszę  przy biurku.

Książki, piękne meble antyczne i nowoczesne w pokoju

mojego ojca obrazy  malarza który nie umie malować

na ścianach i na podłodze podpierają ściany

telewizor w salonie mówi:

Ministerstwo Zdrowia poinformowało

o śmierci kolejnego pacjenta zakażonego koronawirusem.

łącznie w Polsce zmarło już pięć osób.

Nazywam to nieszczęściem  tak, jak tło życia.

Piszę w natchnieniu a po dłuższym czasie podniosłam głowę

spojrzałam w okno po lewej stronie biurka

wyłączyłam komputer

napisałam ten wiersz od razu cały zaczynający się od słów:

We wtorek rano…

 

Bono

Wyśpiewaj swoją miłość (fragment)

Zapanowała cisza,

Podążałem opustoszałymi ulicami Dublina

Owszem, nie znam Cię,

Ale obchodzi mnie Twój los,

Mieszkasz bardzo daleko stąd

Albo całkiem blisko

Gdy nie jestem przy Tobie

Mogę do Ciebie zadzwonić,

Gdy nie ma Cię na wyciągnięcie ręki

Możesz śpiewać

Ponad tym wszystkim

Przez telefon

Zaśpiewaj i obiecaj mi, że nie przestaniesz

Wyśpiewaj swoją miłość, niech o niej usłyszą

Mimo oddalenia

Ty i ja wciąż tu jesteśmy

Fot. CDC/Science Photo Library –  https://www.newscientist.com/term/covid-19/


W całości za specjalnym wydaniem informatora GOK „SEZAM” w Tarnowie Podgórnym „TarNowa Kultura”. https://issuu.com/tarnowakultura/docs/tk4_kwiecien_ost.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*