Pavlova, niestety, siadła

Siadła. Jak pragnę Boga, siadła. Ilekroć zbliżałam się do szybki piekarnika, żeby podglądnąć, jak zmienia się pod wpływem ścinających białko temperatur, myślałam o najgorszym. Tak na wszelki przypadek. By moja pierwsza w życiu Pavlova, nie była jednocześnie moją ostatnią, by nie podrzeć przepisu, by nie zwieszać smętnie głowy, gdy moje koleżanki będą chwalić się swoimi idealnymi wypiekami, jak panie domu z amerykańskich seriali familijnych, by nie przyznać się przed sobą, że tak naprawdę najlepsza jestem w konsumpcji, by nie znienawidzić owoców sezonowych i eksperymentów kulinarnych i, w dalszej perspektywie, nie powrócić do życia instant, życia na wynos, życia przy kawiarnianym stoliku.

Och, to wszystko ma swój szerszy… wymiar, drugie… dno. Ja wam pokażę! – zaciskałam zęby z determinacją młodego kuchcika podczas pierwszego dnia w pracy. Ale ona siądzie, wiem to – prorocze myśli natrętnie podduszały moje i tak wątłe nadzieje. I siadła.

A tak się starałam. Zgromadziłam kilkanaście przepisów. Każdego nauczyłam się niemal na pamięć. Wszystko przeliczyłam, wszystko przemyślałam. Dokonałam analizy właściwości chemicznych i fizycznych każdego składnika. Poradziłam się fachowca w osobie własnej matki, która poradziła się u mojej własnej babki. Kupiłam najlepsze produkty – z roślin, które nie znają siarczanu amonu i od szczęśliwych zwierząt, które mają lepiej niż niejedni ludzie. Wybrałam idealny dzień – optymalny nastrój, optymalną pogodę, optymalny biorytm, optymalny horoskop. Wyciszyłam telefon. Zakasałam rękawy.

Początkowo wszystko szło jak z płatka. Idealny stan umysłu i idealna konsystencja perłowej chmurki w misce. Pac, pac na blachę. Proste? Proste. Beza? Beza. Misterna konstrukcja imponująco piętrzyła się na pergaminie. Uczyniwszy znak krzyża nad niewinną bielą, posłałam ją do piekła piekarnika ustawionego na zalecaną temperaturę. I czekałam.

Za prędko. Pavlova nabierała koloru w tempie tak szybkim jak moje łydki wystawione na lipcowe słońce bez uprzedniej aplikacji faktora. Uspokajał jednak jej rozmiar. Przygniatał moje obawy, rodził marzenia. Oto ona! Moja wielka Pavlova przybrana perfekcyjnie ubitą kremówką i bordowymi malinami przynosi mi sławę. Sama ją zrobiłaś? Jest ogromna! – słyszę. Jak ci się udało? Nam zawsze siada! – pytają nadąsane koleżanki od idealnych wypieków, których mężowie chwalą moją bezę na spotkaniach towarzyskich. A ponieważ nic nie jest tak dobre, żeby nie mogło być lepsze – udoskonalam moją pulchną gwiazdę. Dodaję sekretne, ekstrawaganckie składniki, wykorzystuję nieznane światu techniki rodem ze świata Hestona Blumenthala. Zostaję królową bez! Fanfary!

A ona po prostu siadła. To się stało kilka minut po wyłączeniu piekarnika. Pufff i po marzeniach. Smętnie stygła całą noc w ciemnej kuchni. Rano przybrałam ją bitą śmietaną, na której bez entuzjazmu rozsypałam owoce. Była smaczna. Wszyscy mówili, że piękna, że pyszna. Nikt nie wykrzyknął, że duża.

Chyba, już wiem, dlaczego tak się stało. Nie, nie powiem. Najpierw się upewnię. Kupiłam już wszystkie ingrediencje. Czekam na dobry moment. A potem? Potem wszyscy będą zadzieeerać głowy i patrzeć w osłupieniu. Wiem to.

Rys. Agnieszka Radwan

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*