Już za jedenaście dni

Tylko jedenaście dni dzieli nas od [premiery kolejnej książki warszawskiego wydawnictwa Bullet Books. Tym razem jest to powieść „Invocato” Agnieszki Tomaszewskiej.

Zanim książka trafi do naszych rąk, Sic! Zaprasza do przeczytania jej fragmentu.

Ciche kroki odbijały się od marmurowych i kamiennych
płyt nagrobnych. Alejki krzyżowały się ze sobą prostopadłymi
szarymi liniami. Cmentarz, niemal opustoszały o tej porze
dnia, był cichym azylem starej dzielnicy miasta. Porośnięty
wysokimi drzewami, z daleka wyglądał jak park i ciągnął się
aż do torów i stacji na rogatkach.

Ktoś wygarniał lichą miotłą pierwsze jesienne liście zza
starego krzyża, na którym dumnie wisiał posrebrzany Bóg.
Bóg, w którego ona nigdy nie wierzyła, bo nie miała czasu,
by się nad nim zastanowić. Nie modliła się, bo nie był władzą
wykonawczą w jej świecie. Nie był alfą i omegą. Nie stanowił
przykładu, nie był antybohaterem. Nawet teraz, gdy nie miała
już przy sobie nikogo bliskiego ani też nawet zaprzyjaźnionego
wroga, nie potrzebowała go do lamentu, płaczu czy pretensji
o zły los i spieprzone życie. Po prostu nic jej nie obchodził
byt nadprzyrodzony, który teraz gapił się na nią z każdego
krzyża w morzu krzyży.

Ustawiła kwiaty w wazonie i uklepała gliniastą ziemię pod
nogami. Grób był świeży i kopiec rozmywał się od deszczu.
Zapaliła znicz i usiadła na ławeczce wkopanej przy sąsiednim
nagrobku. Często zastygała w tej pozie i trwała tak godzina-
mi. Nawet lubiła to uczucie tępoty i wyciszenia. Zaczynała
rozumieć medytujących mnichów. Świetny sposób spędza-
nia życia. Włączasz tumiwisizm i znikasz z rzeczywistości,
a panowie w białych kitlach nie przypinają cię do łóżka, taki
jesteś zrelaksowany.

Nie jest ci zimno? – spytał jakiś szczerze nieobojętny głos.
Odwróciła się w jego stronę i odruchowo uśmiechnęła. To
był stary dozorca. Widywała go codziennie od trzech miesięcy,
od pogrzebu. Na głowie obszarpana mycka w kratkę, na szyi
czerwona apaszka, wywinięta nonszalancko i zawadiacko.
Tweedowa marynarka i podwinięte nieco nogawki spodni.
Opierał się o rozczochraną miotłę z gałęzi, swoje narzędzie
pracy, którym przeganiał ptaki i chuliganów popijających
wino w starych kapliczkach. W zmęczonych oczach poły-
skiwał w słońcu ognik dawnej młodości, więc wyglądał jak
młokos, tylko że starszy o jakieś pięćdziesiąt lat.

– Nie mam nic lepszego do roboty.
– Ach tak – wysapał. – Szczęściara.
Usiadł kilka grobów dalej, na ławce z oparciem, i wycią-
gnął kanapki z wewnętrznej kieszeni śmiesznego uniformu.
– To ja też zrobię sobie przerwę.
Chwilę ciamkał w ciszy, potem, sądząc z dźwięków, jakie do
niej docierały, popił solidnie. Nie wiedziała, dlaczego wypadło
jej to z ust. To było tak naturalne, jakby pytała samą siebie.
– Dlaczego oni to robią?

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*