Fast food syci, ale smakuje jak styropian

Muszę przyznać, że jestem trochę zaniepokojony kierunkiem, w którym zmierza dzisiejsze kino. Przerost formy nad treścią był widoczny w amerykańskim kinie od dawna, ale dopiero teraz wzniosło się ono na wyżyny efekciarstwa. Mówię o „Avatarze” Jamesa Camerona. Wybrałem się na ten film pełen obaw.

Nie łudziłem się, że to „dzieło” powali mnie na kolana pod względem fabuły, widziałem nie jeden film twórcy „Terminatora”. Jego produkcje można określić jako reżyserski fast-food, sycące, ale szkoda, że smakują jak styropian. Wychodząc z kina, czułem się oszukany. Facet lekko przerobił starą jak świat historię o Smerfach i Gargamelu (ludziki są nawet niebieskie, tylko dla niepoznaki 2 razy większe od człowieka), kazał widzom nałożyć okulary 3d (dostałem kiedyś podobne z książką o dinozaurach, jak byłem mały) i siedzieć 3 godziny w fotelu patrząc na grę komputerową. Szkoda, że w cenie biletu nie było game-pada.

Fabułka tak żałosna, że aż ręce opadają. Można ją podsumować tak: deja vu. Zakazana miłość, źli ludzie z koparkami (brakuje tylko Stevena Seagala), dobrzy autochtoni (amerykański kompleks Indian), pterodaktyle (znowu te dinozaury) oraz wyciekająca z ekranu propaganda ekologiczna, litości!

Camerona można chyba nazwać mesjaszem wytwórni filmowych. Nikt tak jak on nie potrafi robić pieniędzy, pod tym względem jest geniuszem. Większość jego produkcji bije rekordy zarówno oglądalności, jak i wpływów do kinowych kas. Ale chyba nie za wpływy filmy dostają Oscary, prawda? Nieprawda, „Avatar” jest murowanym faworytem do otrzymania statuetki za NAJLEPSZY FILM. W takim razie rok ubiegły był dla światowego kina tak samo zły jak dla światowej gospodarki. Fakt, nie tylko tego typu produkcje możemy oglądać w rodzimych kinach. Są przecież jeszcze polskie filmy. Na przykład komedie romantyczne pokroju „Tylko mnie kochaj i nigdy więcej nie tańcz”, czy jakoś tak. Prawdziwa „uczta” dla oka i ucha.

Na szczęście, czasem trafią się perełki. Nie mam na myśli offowego kina bengalskiego, ale naszego kochanego Romana P.. Nasz narodowy skarb. Pisze to tylko z lekką ironią, cokolwiek by o nim człowiek powiedział, „Chinatown” i „Dziecka Rosemary” nikt mu nie odbierze. Do kin wszedł niedawno jego najnowszy film, „Autor Widmo”, i muszę przyznać, że był dla mnie niczym balsam dla skołatanej „Avatarem” duszy.

Obie produkcje ciężko ze sobą porównywać. Ogień – woda. Chopin – 50 Cent. Piast Gliwice – Barcelona etc. W „Autorze..” nie ma ŻADNYCH efektów specjalnych. Cały film opiera się na budowaniu klimatu, narastaniu atmosfery i naprawdę dobrym aktorstwie. Czapki z głów przed Piercem Brosnanem, po którym nie spodziewałem się niczego dobrego; ciągle pamiętam ostatnią część przygód o agencie Jej Królewskiej Mości z jego udziałem, i niesmak pozostaje. Intryga rozwija się dość wolno, ale jest na tyle ciekawa, że film ogląda się bardzo przyjemnie. Wszystkim „Autora Widmo” serdecznie polecam, zaś tym, którym moja ocena „Avatara” nie przypadła do gustu, mają pełne prawo z nią się nie zgadzać.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*