Śmierć Jamesa Bonda

Bond. Najpierw umarł w świadomości popkulturowej. Przyszedł na świat w 1962 jako dziecko niepokojów czasów zimnowojennych, konał pod postacią podstarzałego błazna. Niczym skażony piekłem weteran, któremu umknął fakt zakończenia konfliktu. Ostatnie tchnienie wydawał wspominając swych groteskowych wrogów – indywidualistów o władzy absolutnej. Konserwatysta: pijący zawsze to samo, jeżdżący Astonem, zainteresowany określonym typem kobiet. Niczym ślepiec kręcący się w kółko, niczym wąż zjadający własny ogon. Uwielbiany o wiele za długo, w końcu się przejadł. Obiekt kultu, przemieniony w przedmiot żartów.

Efektem tego procesu była śmierć kinowa. Umarł w wieku lat czterdziestu, w roku 2002. Miał wtedy oblicze Pierce’a Brosnana. Mogło być gorsze. Oba znaczenia słowa Bond będą wspominane niezwykle ciepło – tak przez popkulturę, jak przez kino. Już tylko wspominane. Nie powstanie bowiem ten, kto umarł dwukrotnie. Każdy zombiak ci to powie.

Tym bardziej że Bond zginął też po raz trzeci. Jako idea oraz ideał mężczyzny. Przestał być straszakiem dla amerykańskiego (szerzej: kapitalistycznego) społeczeństwa. Wypalił się również jako przestroga dla ZSRR (szerzej: reżimów komunistycznych, wrogów Wuja Sama, terrorystów). Trudno powiedzieć, że los odebrał mu rolę ideału faceta – zawsze był raczej jego karykaturą.
Jego miejsce zajął agent 007, legitymujący się nazwiskiem James Bond – choć niechętnie się doń przyznający. Może dlatego, że to zapewne fałszywa metryka, jak – nie przymierzając – tajemnicze M, zabawne Mathis, czy słodkie Strawberry Fields. Jednakże to jedyne, co w nim wydaje się być nieprawdziwe. Poza tym, to facet z krwi i kości. Postać w równym stopniu łącząca w sobie prostotę i skomplikowaną osobowość. Surowość i wyrozumiałość. Pasję i płytką bylejakość. Elitarność geniuszu i powszechną dla ludzi ułomność. Brutalność psychiczną, fizyczną i wrażliwość. I potrafi być prawdziwie namiętny. Bohater na miarę naszych czasów, ale i wszech czasów. Z nim się utożsamiam.

Bond Daniela Craiga nie jest ironiczny na miarę Rogera Moore’a, elegancki jak ten Pierce’a Brosnana czy doświadczony na wzór Seana Connery’ego. Targają nim uczucia nieosiągalne dla jego pierwowzorów: gniew, nienawiść, chęć zemsty, zagubienie, miłość. Bond Marca Fostera wsiada w auto, które ma pod ręką. Prowadząc je, ścigając, skacząc, kopiąc, bijąc – korzysta ze swoich cech: inteligencji, błyskotliwości, pomysłowości i sprawności fizycznej. Nie potrzebuje już wybuchających mankietów ani samochodu uzbrojonego w szpiegowskie gadżety. Są one zresztą z natury rzeczy zerojedynkowe. Włączone lub wyłączone. Pozbawiony ich, Bond staje się analogowy: źle wymierzy skok, dostanie solidne lanie, pogubi się w intrygach, słowem – popełni błędy. Nareszcie.

Faktem jest, że kolejny odcinek serii dotyka aktualnych problemów świata, takich jak kryzys finansowy, ekologia, rozwarstwienie społeczne. Jakże mógłby tego nie robić? Różnica polega na tym, że obecnie przejawiają się one w formie nawet jednozdaniowych komentarzy. Kiedyś były inspiracją dla nakręcenia filmu. Czy tamte obrazy sprawdzały się jako rozprawy nad ówczesną sytuacją geopolityczną, rolą społeczeństw lub zagrożeniem III wojną światową? Nie wiem, wątpię. Pierwsze dwie części nowej serii, bez dwóch zdań, fantastycznie spisują się jako kino akcji z najwyższej półki. A grunt to być dobrym w swej dziedzinie, jakakolwiek ona byłaby.

Quantum of Solace jest nieporównywalnie bardziej skomplikowane, niż Doktor No. Fabuła składa się z mnóstwa wątków pobocznych, komplikuje dynamicznie odkrywanymi motywacjami bohaterów i mnogością zwrotów akcji. Osoby wcześniej nietykalne ledwo uchodzą z życiem, przyjaciele okazują się wrogami i na powrót przyjaciółmi. I najważniejsze – wróg nie jest już jednostkowym czarnym charakterem. Wroga trudno nawet nazwać organizacją, choć on sam pewnie by chciał. Wrogiem jest chaos; wrogiem w każdej minucie jest inna grupa ludzi; wrogiem jest cały świat; co oznacza, że z wrogiem robi się również interesy.

Styl aktorstwa, kadrowania, rewolucyjny nacisk na realizm – to wszystko znamy z Casino Royal. I tym razem ujęcia są krótkie, poszarpane, kamera często znajduje się w centrum akcji, zamiast przedstawiać ją z dalszej perspektywy. W pierwszym kwadransie to drażni, wszystko dzieje się za szybko. W ostatnich piętnastu minutach nie wyobrażamy sobie już innego systemu. Zaznaczyć należy, iż nie jest to kopia stylu znanego z trylogii Bourne’a. Tutaj zdjęcia trzymają analogiczną, ale jednocześnie odrębną specyfikę.

Oglądając tę pozycję, zobaczycie Bonda jako blondyna, bankruta, zagubionego mściciela. Zobaczycie M surową i matkującą, wystraszoną i rozgniewaną, pewną w swej ufności i pełną zwątpienia, rozczarowania. Będziecie mogli podziwiać aż dwie kobiety Bonda. I to on będzie jedną z nich całował po plecach, nie na odwrót. Po raz pierwszy doznacie bezpośredniego odniesienia do poprzedniego odcinka. Zobaczycie wszystko to, co zawsze w filmie o 007 chcieliście zobaczyć…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*