Jak Skorupiak został Liderem

Swoją opowieść zacznę od tego, że w sierpniu, wiedziona jakimś niepojętym instynktem, wypełniłam pewien formularz. Do dziś nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć, co kierowało człowiekiem o osobowości skorupiaka do zgłoszenia się do projektu o sugestywnej nazwie: Akademicka Szkoła Liderów. Tydzień wspaniale spędzonego czasu – szkoleń, zabaw i twórczego nawiązywania znajomości – nie był wszakże niezobowiązującym epizodem wakacyjnym. Moja wrodzona podejrzliwość dopięła swego. Oto przed uczestnikami ASL rysowało się niemałe zadanie do wykonania. Czterdzieści osób zyskało szansę potwierdzenia swoich domniemanych umiejętności menadżerskich organizując „Dzień na UAM”.

Nadszedł Wielki Początek Pierwszego Października i czas mijał już tylko coraz szybciej. Uwikłani na studiach w plany zajęć, odkrywanie nowego miasta, każdy z nas wylądował w wirze nowości. Jednocześnie prace nad naszym Dziełem nie ustawały. 23. 10. 2015 wstałam o 5.30. Ciemna noc, jeszcze przed świtem znajoma droga na przystanek była jak marsz w nieznane, oświetlone nikłym blaskiem latarni. Ku mojemu zdziwieniu, udało mi się bez żadnych przygód (takich jak zazwyczaj, czyli zgubienie się, jazda tramwajem w przeciwną stronę, czy wracanie dwa kilometry, aby sprawdzić czy zamknęłam drzwi) dotrzeć na Kampus Morasko. Przedświtowy spacer wąskim chodnikiem między majestatycznymi budowlami (jeszcze nieskażonymi tego dnia ludzką obecnością), był doskonałym wprowadzeniem do „Dnia na UAM”. Zaskoczenie własną zaradnością i piękne widoki wprawiły mnie w świetny nastrój.
Zbiórka grupy ASL o 7.30, ponad dwie godziny przed przybyciem uczniów z różnych szkół. Był to czas przeznaczony na przynoszenie, roznoszenie, odnoszenie, zanoszenie i przenoszenie, jak również wynoszenie. W końcu przybyli ONI. Tylko o rok młodsi od nas, jednak o ile ubożsi w doświadczenia! Świeżo upieczeni studenci czuli się całe lata świetlne odlegli od przyziemnych spraw matury. Oddziały oddelegowano na swoje miejsca i stamtąd pilnowaliśmy ogólnego porządku.

Dla Licealnej Dzieciarni zorganizowaliśmy przede wszystkim wykłady:
– mgr Martyna Pędzisz, „Wariat, bankrut i król selfie. Czyli o wielkich mistrzach malarstwa niderlandzkiego”
– prof. UAM dr hab. Grzegorz Musiał, „ Światło to fale czy strumień cząstek?” oraz „Ciśnienie, siła wyporu i przepływy. Dlaczego samolot się unosi?”
A także wykład- niespodzianka przygotowany przez prof. dr. hab. Jacka Witkosia, prorektora UAM.

Oprowadzaliśmy naszych gości po wybranych wydziałach, graliśmy w gigantyczny Eurobiznes, rozdawaliśmy ulotki i szukaliśmy zaginionych w ferworze atrakcji. Nie można pominąć też pysznych drożdżówek, które rozdawano gościom (co za szczęście, że wystarczyło i dla naszego zespołu!). „Moim” i zarazem ostatnim punktem programu był koncert Chóru Akademickiego. Jako perfekcjonistka (ale nadal charakterologicznie stawonóg), poczułam się odpowiedzialna za dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Niestety, niespokojna natura kraba nieustannie domagała się wspomagania, co zaowocowało wykorzystaniem półrocznego zapasu ziołowych leków uspokajających. Ożywiłam również wojowniczego ducha w mojej lewej powiece, która od pewnego czasu intensywnie trenuje jakąś bliżej nieokreśloną dyscyplinę lekkoatletyki. Od jakiegoś czasu czuję specyficzną potrzebę wybijania plemiennych rytmów paznokciami na najbliższej powierzchni płaskiej.

Dość jednak o moich somatycznych (a raczej spazmatycznych) objawach zadowolenia i odprężenia. Jeszcze żadnego koncertu wcześniej nie słuchałam z uwagą tak wytężoną, z uśmiechem, którego nie sposób było się pozbyć z twarzy, z żołądkiem ściśniętym z przejęcia. Nieomal mistyczne przeżycie! Zdjęcie z koncertu przechowuję skrzętnie i jest ono jednym z tych, którego za żadne skarby nie pozwolę usunąć z mojego telefonu.

Wspólnymi siłami, daliśmy radę coś zorganizować, zrobić konkretną rzecz dla innych. Energia i motywacja, jakich dostarczają takie przedsięwzięcia, są nie do opisania bez cytowania górnolotnej poezji. Moje plany na przyszłość po raz kolejny uległy zmianie. Kto raz zakosztował takiego sukcesu po takim wysiłku, ten łatwo się nie podda. Operacja się udała, pacjent przeżył. Maturzyści się zjawili, nie wybuchł pożar, nie wybiło szambo, obiadów wystarczyło. Najlepszą miarą naszego sukcesu, będzie liczba podań o przyjęcie na I rok studiów w kolejnym roku akademickim. Mnie podobało się bardzo. Wprowadzenie w życie motta naszej sierpniowej eskapady („Robimy Rzeczy ©”), okazało się być prostym lekarstwem na życiowy marazm. Czas powiększyć listę moich ulubionych o AKTYWNOŚĆ. Czas ruszyć odwłok.

Fot. Paulina Nawrot

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*