\”Mobilny kantor\”

Po 22 latach barwnej egzystencji, ma być rozebrany „Polonez”, jeden ze słynniejszych poznańskich hoteli czasów PRL. Wraz z nim pod młotek idzie sporo ciekawej historii. To wydarzenie skłoniło mnie do poznania wydarzeń i ludzi z tamtych lat. Rozmawiam z człowiekiem, który w hotelach spędzał bardzo dużo czasu, był bowiem cinkciarzem.

– Boi się pan ujawnić swoje imię i nazwisko?

– Nie boję się rozmów o przeszłości, ani opowiadania o tamtych czasach, ale wiem, że to co robiłem nie jest powodem do dumy. Muszę tez uszanować kolegów „po fachu”, którzy pewnie nie byliby zadowoleni z faktu, że siedzę tutaj teraz z panem i rozprawiam o dawnej pracy.

– A cóż takiego pan robił?

– Mógłby pan mnie nazwać „mobilnym kantorem” (śmiech). I dużo by się nie pomylił. Początkowo byłem taksówkarzem. Taksówek, rzecz jasna, nie było tyle co dzisiaj, więc nie miałem problemów z klientami. Nierzadko zdarzały się również kursy na dworzec, gdzie dobrze ubrany gość-cudzoziemiec prosił podwózkę na przykład do hotelu. Znałem dość dobrze język niemiecki i kilka zwrotów po angielsku, zawsze potrafiłem się porozumieć z pasażerami. Podczas jednego z takich kursów, facet pyta się, gdzie kupi złotówki, zawiozłem go więc do znajomego, który przesiadywał w kawiarni „Marago” na Zwierzynieckiej.

– To było jakieś szczególne miejsce?

– Jeżeli ktoś szukał możliwości wymiany waluty, kupna bonów, to w kawiarni „Marago” przesiadywało najwięcej cinkciarzy. Znajomy, do którego zawiozłem klienta, zaproponował mi stały układ: ja dowożę mu klienta, a on odpala mi stosowną działkę z transakcji.

– Długo „współpracowaliście”?

– Nie, dość szybko ruszyłem na „miedzę” abym mógł działać sam.

– Na „miedzę”?

– Na granicę, tam był jeden z pierwszych zajazdów, w których zatrzymywali się nie tylko podrżni z zagranicy, ale też tirowcy. Część moich kolegów robiła interesy tylko tam. Ja nie mogłem sobie jednak na to pozwolić, gdyż już wtedy miałem żonę i małe dziecko, musiałem zatem ograniczać liczbę wyjazdów do minimum.

– A jak sytuacja wyglądała w hotelach?

– Każdy hotel miał swoją zazwyczaj stałą grupę kilku handlarzy walutą. Czekaliśmy tam na klienta, zazwyczaj podjeżdżał taksówką pod wejście i wtedy podchodziło się do niego, otwierało drzwi i proponowało transakcje. Nierzadko bywało tak, że ludzie sami do nas przychodzili. Szukali nas, bo na przykład o mnie dowiedzieli się od znajomego, który coś u mnie wymieniał. W hotelach, w „Polonezie” czy „Merkurym”, pracowało sporo pań lekkich obyczajów, najchętniej za marki lub dolary. Po dniu lub tygodniu przychodziły do nas wymienić obcą walutę na złotówki.

– A MO czy SB nie robiły problemów ?

– Prawda jest taka, że o większości „naszych spraw” zarówno MO, jak i SB doskonale wiedziały, ale w większości przypadków nie interweniowały. Handel obcą walutą był zabroniony, ale handel bonami nie. Każdy obywatel mógł bez obaw je posiadać i kupować alkohol, jedzenie, ubrania, a nawet auta.

– Do kiedy trwała dobra passa cinkciarzy?

– Dla niektórych trwa do dzisiaj. W marcu 1989 roku wprowadzono ustawę legalizującą prywatny obrót walutami obcymi. Ci, którzy dostali odpowiednio wcześnie cynk pootwierali kantory na krótko przed wejściem ustawy w życie i zaczęli prowadzić legalny biznes. Inni, w tym ja, musieli zmienić sposób zarabiania pieniędzy.

– Jak pan poradził sobie ze zmianami?

– Nigdy nie byłem rozrzutny i starałem się sporą część zarobionych pieniędzy odkładać. Dziś prowadzę legalnie działający i nieźle prosperujący interes. Oby tylko tak pozostało.

Rozmawiał:
Dominik Oczkowski

Fot. www.wikipedia.pl

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*